Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/206

Ta strona została uwierzytelniona.
XXI.

— Puk!... Puk!...
Zerwała się Tuśka.
Zerwała się Pita.
— Proszę... niech pani wstaje. Lada chwila wzejdzie.
— Dobrze... zaraz...
Pełnemi rękoma, jak żniwiarka kłosy, tak ona odgarnia swe jasne włosy od twarzy. Chłód ją przeszywa. Lecz niema ochoty położyć się w ciepłe łóżko. Przeciwnie, aż drży cała od chęci wybiegnięcia przed dom i spotkania się z Porzyckim w chwili wschodzącego słońca.
— I to jeszcze! — myśli — i to zabiorę z sobą do Warszawy jako wspomnienie z tej wycieczki.
W nocy śniła o nim prawie ciągle. Zjawiał się jej na tle gór, to znów płynął ku niej po szafirowo zielonej głębi, cały spowity w srebrną drgającą łuskę. Nad ranem, gdy zbudził ją głos aktora, zdawało się jej, że śni tylko dalej — nic więcej.
Pita trochę zadąsana leżała w łóżku.
— Mamusiu!... — wyrzekła wreszcie cicho i widocznie siląc się na grzeczność — czy mamusia nie byłaby tak łaskawa, aby i mnie z sobą zabrać?
Po raz pierwszy Pita objawiała jakieś życzenie.
Do tej chwili na ulicy Wareckiej nie znano życzenia dzieci. One tylko grzecznie wypełniały życzenia rodziców.
Tuśka już ubrana, upudrowana, w żakiecie, w jakimś apokaliptycznym zwierzu, zarzuconym na ramiona i spiętym pod szyję, odwróciła się ku córce, siedzącej wśród koców i kołder.
— Nie — mogłabyś się przeziębić.
— Ja się ciepło ubiorę.
— Pito!... co to znaczy?
Tuśka zmarszczyła brwi i zmierzyła córkę ostrem spojrzeniem.
Lecz mała wytrzymała to spojrzenie ze zdumiewającą energią.