— Ja też chcę iść!...
To słowo »chcę« — przeraziło literalnie Tuśkę.
Był to jakby dalszy ciąg rozwichrzonych gestów i tego jakby rozluźnienia silnie zcementowanych dobrem wychowaniem manier Pity.
Lecz z sieni doleciał głos Porzyckiego:
— Pani Tuśko!... słońce nie będzie czekało!...
Tuśka zgasiła świecę i wyszła, zamykając za sobą drzwi na klucz.
Klucz wzięła do torebki i szła, ciągle zmieszana zachowaniem się Pity. Czuła, iż źle zrobiła, nie skarciwszy dziecka za niebywałe znalezienie się. Lecz — coś ją wstrzymywało. Coś niepojętego, a w głębi jej tak niewyraźnie nurtującego, iż zrozumieć nawet nie mogła.
W sieni spotyka Porzyckiego. Przeczuwa go raczej, bo ciemno jest zupełnie. On — bierze ją za rękę nerwowo, szybko, niecierpliwie, jakby doczekać się jej nie mógł.
— Dzień dobry!
— Dzień dobry!...
Tuśka ma wrażenie, jakby Porzycki wahał się, jakby chciał wzmocnić czemś to powitanie i zbiera ją lęk. Posuwa się ku drzwiom. Szuka nerwowo klamki. W trakcie tego czuje, że jego ramię próbuje otoczyć jej kibić. Zanim jednak to nastąpiło, Tuśka znajduje klamkę i otwiera drzwi od sieni.
Przenikliwy chłód owiewa ją całą.
Wchodzi w jakąś szarość dziwną, nikłą, bezjasną. Niebo, jak klosz szklany, pokrywa wszystko. Turnie aż sine, tak są szare i niewyraźne.
Odwraca się ku Porzyckiemu:
— Gdzież to słońce?...
— Czekało, aż pani wyjść raczy. Za chwilę podniosą kurtynę. Służę!...
Jest wyspany, zdrowy, widocznie zlany zimną wodą i pełen jakiejś nadziei. Aż bije to od niego i udziela się Tuśce. Chwyta ją pod rękę.
— En avant!... — woła z fantazyą.
Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/207
Ta strona została uwierzytelniona.