A wrażenia te podwajają się z nadzwyczajną siłą.
Przede wszystkiem to, co widzi w tej chwili, jest zupełnie inne od tego, z czem zasnęła wczorajszego wieczora. Wczoraj Morskie Oko srebrzyło się, drgało bezustannie, rozigrane, ruchliwe, zaledwie po brzegach trochę nieruchome i powagę zachowujące. Dziś zda się być martwe, szklane, zaklęte w nieruchomość bajeczną. I tylko z głębiny zdają się wyrastać nowe turnie, skały, limby — wszystko zapadłe w głębie, przeczyste w odbiciu, bezbarwne i rozlane.
Tylko leciuchna mgła paruje ku górze, ptakiem się ściele, rozpina bezszumnie skrzydła, opada znów ku wodzie i niknie w tafli szklanej, nie pozostawiając nawet oparu, nie mając jej czystości.
Tuśka trochę zdziwiona zwraca się ku Porzyckiemu.
— Gdzież słońce?
— W naszych duszach — brzmi odpowiedź.
— Pan żartuje.
— Wcale nie. Mnie bez słońca dziś tak słonecznie, że mógłbym tu rozświetlić całe Tatry... A pani?... no!... odpowiedzieć! Być raz sobą, a nie drewnianym manekinem...
— Co pan chce, żebym mu powiedziała?
— Czy i jej słonecznie?
— Nie wiem.
— Ale ja wiem. Słonecznie jej, i ciepło, i miło, i dobrze. A kto to sprawił? On — bo stara się, aby ono wreszcie zrozumiało, że drewnem po świecie chodzić to życie marnować. Czemu ono jest takie?
Tuśka sama zaczyna się zastanawiać, dlaczego właściwie ona jest rzeczywiście taka »drewniana«.
— Taki u nas panuje ton!... — mówi wreszcie, pocierając czoło, jakby zbierała wspomnienia — wszyscy jesteśmy tacy... dzieci... mąż...
— To idzie od was... od rodziców, z góry. Czemu wy się nie kochacie?
— My?
— No — tak — wy. Cała wasza paczka.
Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/209
Ta strona została uwierzytelniona.