Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/218

Ta strona została uwierzytelniona.

Porwał się. Ukląkł przed nią w mchach, oczy szeroko otwarte, pełne blasku, wbił w jej źrenice!
— Życzę synowi pani takiej zguby!
— Dziękuję. Moi synowie nie będą donżuanami.
W ręce klasnął.
— Boże! co za słowo!... A moja matka bardzo mnie chwali i nawet jest ze mnie dumna.
— Bo matka pana zapewne nie wie.
— Czego? Moja mama wie, że ja zawsze się muszę w kimś podkochiwać.
Teraz ją wzięła ochota klasnąć w ręce i zawołać: »Co za wyrażenie!« — ale się powstrzymała, tembardziej, że strasznie ją przejęła goryczą myśl o lekkości, z jaką on nazywał swe uczucia.
Podkochiwać się...
Nawet nie kochać, ale podkochiwać.
Powstała z pnia i zaczęła z sukni strząsać girlandę różowych mchów.
— Chodźmy do Pity.
— Chodźmy.
Idą powrotną drogą, ale w niej nagle nurtuje chęć jakiejś zemsty. Za co? sama nie wie, ale nurtuje.
— Przyznam się panu — zaczyna mówić, idąc wśród głazów i paproci — że gdybym była matką pana, nie byłabym znów tak bardzo dumna. Przeciwnie. Takie podkochiwania się dla pana mogą być miłe, a dla innych...
— Niby dla tych, w których ja się podkochuję?
— No... tak.
— Jeszcze milsze. O!.. naprzykład pani... proszę pani powiedzieć, czy pani nie rada, że...
Przerwała mu dość wyniośle:
— Zechce pan mnie w tej chwili nie mieszać. Ja mówię o tych innych. Taka Sznapsia, ja ręczę, ona jeszcze coś dla pana czuje, a pan tymczasem nie jest wolny.
— Ja?
— Tak. Będę szczera. Przyznam się. Czytałam jednę korespondentkę bardzo czułą, która do pana przyszła. Widzi pan, że jest ktoś, kto ma do pana silne prawa... a pan...