Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/219

Ta strona została uwierzytelniona.

Wybuch śmiechu przerwał jej mowę.
Aż rozegrało się pod smerekami od tego śmiechu.
— A to się pani złapała!...
Tuśka zatrzymała się zmieszana.
— Korespondentka przyszła do mnie przez pomyłkę... — tłómaczyła się, ale on dziecinnie pochwycił jej obie ręce i całować zaczął.
— Nie to!... nie to... mnie to nie obchodzi, że pani cudze listy czyta... nie byłaby pani kobietą... ale mnie to bawi... bawi...
Przestał się śmiać i nagle przybrał poważną minę:
— Więc panią ta osoba interesuje?
— O!...
— No, niech pani się przyzna. Ja nawzajem pani powiem, że jest to kobieta tak dziwnej inteligencyi, taka subtelna, taka rzadka, taka inna, że słów nie staje!
Ścisnęło się jej serce nie na żarty, patrzy na pnie świerków, które palą się miedziano-złotą, czarującą barwą.
— Tak?
— Daję pani na to słowo.
— Niech się pan z nią ożeni.
— Ja?...
Nowy wybuch przeciągłego śmiechu i znów powaga.
— Ja się tam kiedyś ożenię może... a co do tej kobiety, to pani ją sama pozna niezadługo.
— Przyjeżdża do Zakopanego?
— Tak.
Tuśka zagryzła usta. Wszystko to wydało się jej niepojętą mieszaniną bólu i miłych uczuć, których już rozróżnić nie może. Oburza ją przecież cynizm tego człowieka. Ją, Sznapsię i tę trzecią — wszystkie razem wiąże w jedno i gra z niemi, jak z tymi mchami, które przed chwilą wpinał w brzeg jej sukni.
Teraz znów zapowiada przyjazd tamtej nieznanej i narzuca ją Tuśce za przyjaciółkę. Tego za wiele.
Ale on nie zdaje się dostrzegać jej oburzenia. Rwie całe masy naparstnic i rzuca na nią tak szybko, iż tchu złapać nie może.