nych gmachów, co przebijają chmury i ku niebu dźwigają się harde — biegał on, śmigły, depcąc szuwary i stokrocie, wypatrując kozice — on, zbójnicki wnuk ze krwią wrzącą w żyłach w tatrzanne, swobodne życie.
Biegał on lekko i zwinnie po ścieżkach tak wązkich, że na dwie stopy miejsca nie było, a po jednej ręce tylko przepaść i opieka Boża.
Wpatrzył się w szare, zębate, nagie turnie, przywarł się do nich duszą, wzrokiem i myślał:
— Moje wy, moje! hej!...
Jakby nad morzem bezdennem, tak pochylał się nad dolinami, a na nich biała mgła kłębiła się falami, topiła się w błękit, złociła, aż wreszcie wchłonięta przez ciemnicę lasów, zginęła w przestrzeni.
I myślał on wtedy:
— Moje wy, moje...
Czasem ponad przepaścią porwał go szał radosny nad tem, że żyje, nad tem, że jest taki silny i gibki, że jest zdolny śmigać, jak koza, po wirchach, i rozpuściwszy gunię, jak skrzydła białe, nad przepaścią zawrotną, jął krzyczeć i dreptać, a głos jego wielką szczęśliwością daleko płynął i wracał do niego echem jeszcze szczęśliwszy, jeszcze młodością silniejszy.
Tak było.
Dziś Józek oddycha ciężko w dusznej, ciemnej chacie. Bezprzytomny w gorących betach traci siłę swoją. Guńka skrzydłami białemi przypadła mu do ziemi.
Ginie, marnieje.
U jego stóp, na straży spalona namiętnością i słońcem na bronz, na stal, czuwa Wikta, wpatrzona w śpiącego głębią swych rozpalonych, czarnych źrenic.
— Niech pije — niech śpi!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tuśka czuje, że w tej chacie zanadto rozwielmożniły się własne sprawy, aby dla jej osamotnienia i potrzeby zamienienia słów kilku bodaj — znalazło się miejsce. Cała