Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/230

Ta strona została uwierzytelniona.

tragedya namiętności wielkich, żrących się z sobą, graniczących nawet ze zbrodnią, kłębi się w obrębie tej chałupy.
Tuśka powstaje i już przy drzwiach mówi:
— My — pojedziemy w tych dniach z powrotem, gaździno.
Obidowska w jednej chwili zapomina o Józku, o swych tragedyach życiowych i widzi tylko umniejszenie sezonowego zarobku.
— Jako to? — mówi, marszcząc brwi — a jakze to ze mną myślom?
— Macie zapłacone za sezon, więc nie macie do mnie pretensyi.
— A mlicysko?
— Sprzedawać będziecie komu innemu.
— A chodzenie po obiady?
— Nie będziecie chodzić, więc się nie będzie należało.
Ale Obidowska robi się coraz groźniejsza.
— Jako to? — powtarza — my bez sezon na zarobek od gościa liczymy. Jak gość odjedzie, zarobek tez odjedzie... Tak być nie moze.
Tuśkę porywa jakiś wstręt nieokreślony.
— A przecież tak będzie.
Wychodzi szybko i wraca do izby.
To, co ją otacza, zaczyna jej się wydawać straszne, nieprzychylne, wrogie.
Nie patrzy na Pitę, która, jak była poprzednio zaklęta w pozę nieruchomego bożka, tak pozostała do tej chwili.
Tuśka idzie wprost do swego łóżka, owija się pledem i kładzie się.
— Zasnę — myśli sobie — to będzie jeszcze dla mnie najlepsze. Wolę nie myśleć — może się uspokoję!
Gdy oczy zamyka, widzi ciągle jedno.
Tych dwoje idących złotą od słońca drogą, takich zbliżonych, takich dla siebie blizkich, takich »nie drewnianych«.
Ogarnia ją coraz większy żal.