Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/239

Ta strona została uwierzytelniona.

Cisza była wielka, tylko ten brzęk, i chwilami w oddali, jakby ktoś śmiał się, jakby ktoś płakał.
W Picie, w Tuśce powoli, jak pod śniegiem, rozwija się serce z obsłonek martwoty.
— Powoli — powoli.



XXIV.

Długa koperta, nic nieznacząca, zaadresowana dość starannie.
A w tej koparcie całe bagno, coś tak strasznego, coś tak cuchnącego, że w uczciwej piersi serce ze zgrozy zamiera.
Anonim!
Specyalność zakopiańska. Coś — co pełza, lata, spada — najczęściej spłodzone na miejscu, wysłane z Krakowa i zjawia się nagle u progu, jak dżuma, siejąc chwilowy smutek, przykrość.
Taki gość wciska się w rękę Porzyckiej, do niej specyalnie adresowany. »Życzliwy przyjaciel« — ostrzega przed »brudnym romansem jej syna, który uległ wpływowi awanturnicy, nie wahającej się, mimo obecności dziecka, roztaczać swą hańbę i dopuszczać się do takich skandali, jak nocne spacery przy księżycu i wycieczki, trwające dwadzieścia cztery godziny...«
Porzycka z bledszym jeszcze uśmiechem przebiegła wzrokiem karty anonimu.
— A więc... tak...
Smutno jej.
Smutniej może w tej chwili, niż w czasie innych awanturek miłosnych syna. Ta pani z Warszawy, z tem ślicznem dzieckiem, wydaje się jej, mimo swej sztywności, istotą inną — względności pewnej godną.
Gdy tam na werandzie przylgnęła jej do ręki —