Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/241

Ta strona została uwierzytelniona.

jaki nieokreślony powab, jaki urok dziwny ma w sobie ten genre mężczyzny. Coś dziecięcego, wieczny uśmiech i tyle serdecznej tkliwości, starania, troszczenia się o tę kobietę, którą wybrał i ukochał, chociażby przelotną, chwilową fantazyą. Wie, że jest to rodzaj najniebezpieczniejszy, najprędzej zniewalający, a zwłaszcza serca, zastygłe w pozornej martwocie, jak serce Tuśki.
Więc czuje tu winę syna i prawie przyjmuje część tej winy na siebie.
— Czy nie zbłądziłam — myśli — chowając go zanadto sercowo? Dziś ten człowiek nie umie ani jednej chwili pozostać sam, bez jakiegoś drugiego serca, które musi rozgrzać dla siebie, choćby tylko przelotną iskierką... Czy nie moja w tem wina.
Słońce zachodzi, ściele się prześlicznemi blaski po pokoju.
Dwiema srebrnemi plamami odbija się w ciemnym glinianym garnku, z którego jak fontanna, wytryskuje snop gałęzi smerekowych.
Złotą kratą przyległo do przeciwległej ściany i stanowi tło dla obrazku Matki Bożej, nad łóżkiem aktora.
— Czy nie moja wina?
Coraz złociej, coraz cudowniej na świecie i w izbie. Aż coś duszę wyrywa, taki szafir nieba trochę czerwonawy, przez gałązki smereków przegląda. Jakiś mały ptaszek świergoce cichutko.
Drzwi otwierają się — do izby wpada Porzycki.
Cały spocony, tak biegł szybko.
Niesie fenacetynę z apteki, szynkę i ostatnie Liberum veto.
— Całe zakopiańskie! — woła, rzucając matce na kolana czerwony zeszycik.
Spogląda na Porzycką i w tej chwili dorozumiewa się, że cię »coś« stało.
— Cóż tam nowego — pyta.
Ona podaje mu anonim.
Czyta, obcierając pot z czoła, wreszcie wybucha śmiechem.