Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/242

Ta strona została uwierzytelniona.

— A to zwierzę!...
Porzycka przerywa mu gestem.
— Mniejsza o list. Tu chodzi o fakt. Czy to prawda?
Spojrzał na nią zdziwiony.
— Co się dzieje? — zapytał. — Nigdy ze mną nie mówiłaś o takich sprawach. I było nam z tem dobrze. Dlaczego teraz moja staruszka zmienia taktykę?
Porzycka spuściła oczy.
— Tak... masz racyę. Nie mówiłam nigdy z tobą o tych... drobiazgach. To rzecz twoja. Każdy człowiek jest panem swego losu... Ale — ja sama nie wiem, dlaczego robię ten wyjątek!... Chciałabym, żeby anonim skłamał. Chciałabym bardzo...
Porzycki zwraca się do stołu, rozwija przyniesione pakunki. Nie patrzy w oczy matki.
— Anonim kłamie! — mówi, lekko wzruszając ramionami.
— Kłamie?
— Naturalnie. Pomiędzy mną a panią Żebrowską niema nic, prócz przyjaźni.
— Nic?
— Ależ nic. — To ta głupia kołtunka z przeciwka mści się w taki sposób. Jak mama może temu dawać wiarę? To bardzo uczciwa kobieta pani Tuśka... A zresztą... Ach Boże! Mamuńcu, czy wszyscy ludzie są zwierzęta?
Twarz Porzyckiej pobladła.
— Och, Lulu! — mówi z wyrzutem — ja o tem nie myślałam.
I z tego poblednięcia, z tonu tego głosu, niemal przerażonego, czuć łatwo, że ta czysta dusza nie tknęła myślą tego, co jest w miłości najgorsze, najfatalniejsze i najwięcej wiążące lub odpychające.
Zapadło milczenie.
Porzycki czuł, iż przekroczył granice, że powiedział to, czego wobec matki wymówić nie powinien.
Ona zaś zmartwiała, bynajmniej nie uspokojona, lecz przeciwnie, nagle przypuszczająca możliwość tego najstra-