Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/245

Ta strona została uwierzytelniona.

czące, wobec spiętrzenia się groźnych fal namiętności, niepowściągalnych, ścierających się w centrze życiowego terenu.
Czy jej słaba, blada i smutna dobroć potrafi zażegnać choćby tę ciemnię tragiczną, wśród której coraz silniej rozwijają się złe instynkty mieszkańców tej chaty?
Czy ona to może?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Słyszy, iż po dziedzińcu chodzi Tuśka i syn jej — chodzą, rozmawiając przyciszonym głosem. Nie słyszy wyrazów, ale sam ton ją trwoży. Nie wie — ale może tak rozmawiają właśnie ludzie w przededniu upadku. Wstaje szybko, narzuca okrycie, wychodzi przed dom.
Oddalili się.
Zniknęli w ciemni wśród belek, nagromadzonych do budowy nowego domu.
Śmieją się.
Słychać głos Lulu. Wtóruje mu Tuśka. A potem nastaje znów cisza. Porzycka powoli przyzwyczaja się do ciemności. Dostrzega syna, Tuśkę, jak oparci o belkę, nadzwyczaj blizko, prawie przytuleni do siebie, znów coś szepcą.
— Matko Boska! chroń ich!...
Na niebie wyiskrzyły się gwiazdy. Od świeżo skoszonej łączki zanosi sianem, aż serce podrywa.
Porzyckiej opadły ręce. Stoi coraz więcej smutna i bezradna.
— Co począć?
Nagle jakaś drobna rączka wsuwa się jej pod ramię. Mała postać lgnie ku niej, jak kwiatek wichrem przygnany.
I głosik cichutki:
— Już panią głowa nie boli?
Pita w swym na ramiona żakieciku tuli się do niej nieśmiało.
Porzycką ogarnia jakieś wielkie rozrzewnienie.
Obejmuje dziewczynkę i osłonia połą swej peleryny.
— Nie, Pitusiu — głowa mnie nie boli. Ale...
Urywa.