wdzięcznie. Ich adoratorowie odziani w pończochy i kostiumy cyklistów. Wdzięczą się wszyscy czworo z bolesnemi wyrazami twarzy. Są wspaniali w swej wytrwałości wzajemnych oszukańców...
Niedaleko nich Porzycka stoi w otoczeniu Tuśki, Pity i syna. Tuśka dała jej ładny bukiecik — syn cukierki. Ale już się coś zerwało — już Porzycka czuje tak, jak Pita, że jest niepotrzebna, że musi usunąć się, bo tu idzie coś groźnego i coś niepowstrzymanego.
Jakieś dziwne uczucie przejęło Tuśkę, gdy wracała tak z Porzyckim i Pitą z dworca po odprowadzeniu Porzyckiej. Uczuła pewną ulgę, bo w ostatnich czasach niespokojne oczy tej dobrej kobiety, zdające się ją o czemś przestrzegać, o coś prosić — odbierały jej resztę równowagi i tak już zupełnie prawie zniszczonej przez wtargnięcie w jej krąg życiowy nieznanego jej przedtem uczucia miłości.
Tuśka rzeczywiście kochała się w Porzyckim.
Tak.
Kochała się.
Co za cudowna subtelność naszej mowy, ten odcień drobny, nic nieznaczący.
Kochać.
I — kochać się!
Kochać — to ukochać tę drogą istotę z całym bólem, jaki nam sprawiać mogą jej wady, jej występki, kochać przez łzy, przez ból, przez cierpienie.
Kochać się?
Kochać siebie w tej miłości, a to jest wszystko, co nam daje zadowolenie, co nas mile po sercu głaszcze, co nas wywyższa w naszych oczach, podnosi i pochlebia.