Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/260

Ta strona została uwierzytelniona.

zdaje się tracić zupełnie wolę i iść naprzód jakby z zawiązanemi oczyma.
— Ja do pani, jak do miodu!...
I idzie do Tuśki, za Tuśką, przy Tuśce, jak zwierz obłaskawiony, jak cień przykuty i niemożliwy do oderwania się choćby na chwilę.
Takie przynajmniej robi wrażenie.
Cicho, spokojnie Pita od nich odchodzi i wsuwa się na dziedziniec, gdzie chałupę budują. — Tam — siada na kupie belek, składa rączki i patrzy przed siebie w złoto trocin, na własne nóżki wyciągnięte i opięte w białe, czyściuchne trzewiczki. — Przed nią staje gaździna.
Patrzy na śliczną dziewczynkę, jakby z żalem. Przypomina jej się własna Hanusia, którą takuśką pikną i małą pochowała na cmentarzysku, za kościołem — hej!... Była ona u niej »jedynica« i pikna jak obrazek jaki.
— Kielo to temu lat? — myśli, patrząc na siedzącą na belkach Pitę — musi ze dwa dziesiątki i pieńć... Ocy miała takie wielgie i niebieskie, a włoski jasne. Jakem ją odziała w gorset, to była taka, jakby już rosła dzieucha. A było jej dziesięć zaledwie roków...
Dziesięć roków!...
Podparła brodę na ręce i ciągle na Pitę patrzy...
— Tak se siedziała tyz na belkowinach i rączki składała, jak do modlenia...
Słonko poza nią świeciło, jak za tom panienkom świeci... i włosięta się jej złociły, jako tej. A ja się ze starej chałupy cudowałam... i cieszyłam...
Hej!...
Pita wreszcie odrywa wzrok od swych bieluśkich bucików i na gaździnę patrzy.
— Cni się wom? — pyta Obidowska.
Pita wie, że »cnić się«, to znaczy po warszawsku: tęsknić po kimś.
— Nie! — odpowiada grzecznie, skłaniając główkę na bok.
Lecz Obidowska powtarza uparcie:
— Cni się wom!