Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/282

Ta strona została uwierzytelniona.

Próba wlecze się w ten sposób czas jakiś, Tuśce zaczyna się robić bardzo przykro. Ma ochotę powiedzieć, iż grać nie będzie i wraca do domu. Boi się jednak obmyślić coś stanowczego. Wstyd jakiś ją dławi. Poco jest tutaj? Skąd się wzięła na tej scenie? Drzwi wejściowe się otwierają, wsuwa się kilka osób, dwie kobiety, jeden mężczyzna.
Porzycki marszczy brwi.
— Cóż tam za dyabeł? — mówi. — Kazałem nikogo nie wpuszczać.
Patrzy przez chwilę i nagle się rozjaśnia.
Servus! — woła — chodźcie tu...
Zwraca się do Tuśki:
— To nikt!... to nasi, dowiedzieli się, że mamy próbę i przyszli.
Tuśka z trwogą najwyższą patrzy na tych »naszych«, jak idą, rozwiewając peleryny, potrącając krzesła, śmiejąc się, dowcipkując, pewni siebie i na swoich »śmieciach«, bo w teatralnej sali. Ta cała banda, która szła drogą świetlaną, śpiewając canzonę, idzie teraz, ku niej zwrócona, tak samo wesoła, bez troski zbierająca miód z życia i piękno i to, co niesie rozkosz choćby chwili.
Podeszli do rampy, witają się z Porzyckim, który przykląkł przy kinkietach.
— Jak się masz, stary?
— Jak się macie?
— My? byczo, ale ty gdzie się wkopałeś, ani dychu o tobie... Czemuś nie przyjechał na Jaszczurówkę?
— Dobryś sobie, w taki deszcz!...
— Jeszcze w gorszy potrafiłeś nas znaleźć!
— Stulcie dzioby i siedźcie cicho, bo my mamy próbę.
Obrzucają ciekawem spojrzeniem Tuśkę, tak, jak przed chwilą Marcin. Ona, aż dostała wypieków pod ich spojrzeniami.
— Jedźcie dalej!... nie przeszkadzamy.
Siedli rzędem w pierwszej ławce, poopierali ręce na parasolach, laskach i patrzą.