Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/286

Ta strona została uwierzytelniona.

i aktorkom. Przysunął się zaraz do Sznapsi i pytać ją zaczął.
— No i cóż?... miałaś wiadomość?...
Uśmiechnęła się bardzo ładnie i miło.
— Miałam.
— I?
— Powiem ci później.
— Dobre warunki?
— Zobaczysz sam.
— Dziękuję ci! Dobry z ciebie bursz!...
Znów zamienili uśmiechy i Tuśce zdawało się, że nigdy pomiędzy nią a nim nie zakwitł taki ciepły promień, jak ten, który pomiędzy nimi zajaśniał. W jednej chwili uprzytomniła sobie pożycie tych dwojga, przebyte nędze i radości, gospodarstwo na rogu komody przy maszynce naftowej, sceny i godzenia się, wspólna włóczęga, dzielenie doli i niedoli.
— Nic tak nie łączy, jak scena! — powiedział do niej niegdyś Porzycki.
Tak — stanowczo, ci oboje byli złączeni ściśle, serdecznie.
— Inaczej — niż ona...
Zresztą, jakie ona prawo miała myśleć o jakiemś złączeniu się z tym człowiekiem, ona, niewolna, zamężna, obca zupełnie jego światu... jemu samemu...
Wystarczy spojrzeć na niego teraz, pomiędzy tą bandą aktorską, na jego oczy błyszczące: czy pamięta o niej? czy wie, że ona istnieje?
Nie — przypomniał sobie. Idzie ku niej, aby ją zaprowadzić na kanapkę pod lustro i posadzić obok swej dawnej kochanki. Tego Tuśka nie zniesie. Wyprostowywa się nagle, nieokreślony wyraz pogardy okala jej usta.
— Pan daruje... ja muszę jechać do domu.
— Dlaczego?
— Pan zapomniał. Dziecko niezdrowe.
Akcentuje silnie to niezdrowie córki, której przed godziną nie wahała się zostawić samej w sadybie. On wzrusza ramionami.