Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/288

Ta strona została uwierzytelniona.

tała, jak dziesięć pociągów, podjeżdżających ku stacyi i wreszcie wbiła się w olbrzymią kałużę przed chałupą.
— Niech wysiadajom! — dał się słyszeć głos z pod stosu skór baranich, wśród których sterczała fajka.
Tuśka rzuciła w stronę fajki guldena, który skwapliwie pochwyciła nadzwyczajna ręka, dająca pewne wyobrażenie, czem musiała być ongi ręka prymitywnego człowieka.
— Niechby dodali co na piwo — zamruczało znów z głębi tajemniczej serdaka.
Lecz Tuśka nie była w wenie uszczęśliwiania ludu i szybko pod parasolem przemknęła się do chałupy.
Na łóżku leżała Pita, owinięta pledem. Na widok wchodzącej matki podniosła się grzecznie z łóżka.
— Cóż? lepiej ci? — spytała Tuśka.
— Lepiej.
Dziecko chciało podejść, aby pocałować matkę w rękę, lecz Tuśka powstrzymała ją szybkim gestem.
— Nie, nie — daj spokój... nie podchodź! Jestem zmoczona. Możesz się przeziębić.
Doznała nawet uczucia ulgi, nie potrzebując się zbliżać do córki. Brak równowagi, w jaki popadła, migał przed jej oczyma chwilami fatalnym jej własnym obrazem. Wtedy lękała się formalnie zbliżenia dziecka.
Przebierała się długo i starannie, aby zabić czas. Pita położyła się znów na łóżku i zamknęła oczy. Ściemniało się powoli. Szare, ohydne światło wypełniło pokój. Zdawało się, iż ktoś rozpylał masę popiołu. Sprzęty rzucały niepewne, rozwiane cienie.
Tuśka owinęła się w szal i usiadła przy piecu.
Drzewo dopalało się zwolna i rzucało już tylko krótkie, gasnące blaski.
Jakaś przedzimowa, dziwnie smutna, pod serce zaszywająca się atmosfera wkradała się jak nietoperz i zapadała na duszę.
Ogromny smutek rzeczy minionych wyzierał z każdego kąta.
Tuśka zaciśnięte ręce, jak pieczęć przywarła do ust, tak jej wpił się ten smutek w nią całą.