Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/292

Ta strona została uwierzytelniona.

Tuśka już drętwieć zaczyna. Nie pragnie nic, nie chce nic, tylko wie, że jest bardzo zmęczona i biedna.
Nagle cichy turkot furki zatrzymuje się przed Obidowską chałupą.
— On!...
Tuśka unosi głowę, dech zamiera w jej piersiach. Słyszy, jak on wchodzi do sieni, jak otrząsa okrycie, jak zrzuca kalosze i jak kieruje się ku swojej izbie.
I Tuśka doznaje nagle szalonego uczucia ulgi.
Wie, że wrócił, wie, że jest pod jednym z nią dachem, wie, że jutro zobaczy go wczesnym rankiem.
Wszystko, co było — mija. Nie pamięta, jak bardzo cierpiała. Wie tylko, że on jest tam.
I wdzięczna mu jest za to, że nie przyszedł, nie zapukał do drzwi, bo nie wie sama, jakby się zachowała, co mówiłaby mu, gdyby się ku niej zwrócił. Może wybuchnęłaby płaczem, a to byłoby najgorsze.
— Będę z nim teraz inaczej postępowała — myślała, powstając z krzesła. — Zamknę wszystko w sobie, on nie może, nie powinien wiedzieć, co się dzieje we mnie...
Spojrzała na zegarek. Była zaledwie dziesiąta godzina. — To ją uspokoiło do reszty.
— Cóż dziwnego, że pozostał trochę w cukierni z kolegami, przecież w tem niema nic złego...
Zbliżyła się do lustra, doprowadziła do porządku włosy.
W tej chwili zachrobotał ktoś we drzwi.
Obidowska wsunęła przez próg rękę.
— To dla nich! — wyrzekła — a to dla małej.
Paczka ciastek, na nich śliczna róża, kilka gazet, a dla Pity pudełko cali chloricum.
Drobnostka... nic...
Z piersi Tuśki spada ciężar, świat się jej rozjaśnia mimo, że świeczka dogasa.
— Proszę podziękować!
Niewyraźny pomruk gaździny, jest całą odpowiedzią.
— Więc myślał o niej!...