Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/293

Ta strona została uwierzytelniona.

Zamyka drzwi i znów wicher wstrząsa chałupą, tak, że zdaje się rozniesie ją na skrzydłach nietoperza.
I te konfesyonały, w których księża patrzą smutnie przez koronkę kratek i te palmy, poza któremi grzeczne dzieci z Wareckiej ulicy stoją milczące i ciche...
Grzech! grzech!...
Tuśka kładzie na stole ciastka, różę i dzienniki i zbliża się do łóżka. Obok, na stoliczku leży książka do nabożeństwa, strojna książka, oprawna w perłową masę, jedna z tych książek, które stanowią dopełnienie niedzielnego stroju.
— Pomodlę się!... — postanowiła Tuśka. — Mogę, mam prawo, nie popełniłam jeszcze nic złego...
A tu znów płazy czołgać się zaczynają i syk wszczyna się po kątach.
— Grzech!... grzech!...
Strojna książka z ręki Tuśki wypada i smutek kłębami, jak chmury przed burzą, wali się ku niej.
Tuśka pada twarzą na poduszki i pozostaje tak bez ruchu, gdy nad nią rozszalałe skrzydła szarugi biją z piekielną wściekłością o pazdur sadyby.



XXVIII.

Gdy spotkali się nazajutrz w sieni, ona blada, owinięta ciepłymi fałdami flanelowej, błękitnej matinki, on jakiś podniecony z błyszczącemi oczyma i trochę spalonemi ustami, nie mówili przez chwilę do siebie nic, tak, jak ludzie spotykający się po długiem niewidzeniu.
Od niego, pomimo owego podniecenia powiało chłodem i ona w tej chwili chłód ten odczuła i wchłonęła. Wyprostowała się, sztywna i jakby roztargniona. Oczy ich rozbiegły się i błądziły po świetlanych punktach, jakimi belki sieni były poznaczone.
— Cóż Pita? — zapytał Porzycki.