Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/295

Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz cicho było po tamtej stronie domu.
Tylko tutaj Pita rzucała na matkę ukośne wejrzenia. Wreszcie zbliżyła się do stołu, ułożyła w pudełku farby, zawinęła w papier ołówki, wiszorki, gumy i kredki i pytająco na matkę spojrzała.
Tuśka wybornie zrozumiała, że Pita, widząc owo »wyprowadzanie« Porzyckiego, czuje się w obowiązku być gotową do odesłania mu także jego drobnostek.
W tej samej chwili weszła Obidowska.
— Cóż ten pan powiedział? — zapytała mimowoli Tuśka.
— Nic... ino śmieli się, aze się zachłupneli! — odparła gaździna.
Na Tuśkę uderzyły ognie.
— Śmiał się! — On — z niej! On, który powinien był tłómaczyć się przed nią, usprawiedliwiać! On, który był przyczyną, iż przepędziła taką straszną noc w rozterce ze sobą, ze swem sumieniem, ze swą duszą?...
Śmiał się!
Podniosła dumnie głowę. Oczy jej spotkały się z oczyma Pity. Pomimo, iż czuła dobrze, że dziecko nie może zrozumieć całej głębi, w którą jej matka powoli zapada, przecież coś tam bezwiednie we wzroku dziecka być musiało, co ją zdenerwowało do reszty.
— Niech Pita gardło płócze!... — krzyknęła gwałtownie, po raz pierwszy używając tego tonu w otoczeniu rodzinnem.
Obidowska popatrzała na matkę, na dziecko i pokiwała głową.
— Bez to sie tak sumujom, ze siąpi! — odezwała się tonem perswazyi. — Państwo dolscy to już tacy wartcy a łakomi na owe słońce...
— A cóż wy myślicie? — napadła na nią Tuśka, rada, że ma na kogo zwrócić swój gniew — cóż wy myślicie, że my tu do waszej zakopanej jamy przyjeżdżamy, żeby się wam przyglądać i patrzeć, jak leje?
— A no, to niek ze z Panem Bogiem przódzi umowe spisom na pogode — hej!...