Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/297

Ta strona została uwierzytelniona.

Obrus schowała do kufra i drobiazgi, któremi upiększała obiadowe chwile.
— Wystarczę sobie sama w życiu — myślała zacinając się i kurcząc duchowo.
Ubrała się jednak strojnie i starała się wyglądać ładnie. Udało się jej to w zupełności. Bladość była jej do twarzy. Upudrowała się jeszcze i przyciemniła brwi. Gdy skończyła te wszystkie przygotowania, przejrzała się w lustrze.
— Niech wie, co traci! — pomyślała.
Instynktem odczuła, że Pita stanowiła jakby dopełnienie jej urody. Kazała więc dziecku ubrać się biało, pończoszki włożyć szare i białe buciki. Szarą wstążką związała włosy małej. Sama ubrana była także jasno popielato, powłóczysto i nadzwyczaj dystyngowanie. Postanowiła być przedewszystkiem »damą« i dystyngowaną, aby dać uczuć tym ludziom, kim jest ona, kim oni.
Lecz gdy wysiedli z dorożki, wpadli do sieni i wypełnili cały dom swą wesołością, swemi pewnie ustawionymi i rozwiniętymi głosami, w których pełno było radości życiowej — cała »dystynkcya« i to sztuczne napięcie Tuśki zaczęło zanikać, jakby pod naporem zbyt świeżego i silnego wichru. I gdy już wtargnęli do izby, zastali ją wysadzoną z siodła, niepewną, zmieszaną. Taką już sądziła, że pozostanie do końca tej próby, która rozpoczęła się odrazu z miejsca z takim rozmachem i temperamentem, jakby ktoś czwórkę koni rozpuścił i batem nad nią trzaskał. Nawet grzeczny pan Marcin, wybornie usposobiony, wyzbywszy się cylindra, przedstawił się jako miły i bardzo inteligentny chłopak. Pod zniszczoną odzieżą poznać w nim było można pańskie dziecko, na które padła tylko duża skorupa cynizmu i musowej beztroski o rzeczy ważne.
Markowska, jakaś na razie rozjaśniona i uśmiechnięta, pod skrzydłami wielkiego kapelusza, natychmiast zwróciła się ku Picie i przysiadła się do dziecka, wpatrując się w nią uważnie.
— Jaka ona śliczna!... — wyrzekła wreszcie głośno, zwracając się ku Tuśce.