Patrzała na niego z ogromną lubością, a on widocznie cieszył się z tego spojrzenia.
— My nie umiemy próbować w domu bez herbaty, ciastek, nafty i tym podobnych akcesoryj.
Marcin bardzo wprawnie chodził koło herbaty.
— Ty się możesz, pikrusie jeden, żenić — zawyrokował Porzycki. — Dam ci nawet swoją starą naftówkę na gospodarstwo.
— To nowa? — zapytała Markowska.
Wstała i zbliżyła się do maszynki.
— Ależ nie — to ta sama — wyrzekła, przyglądając się uważnie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
To było nic, to była drobnostka, takie rozpoznanie dawnego sprzętu wspólnego, który codziennie służył im do gotowania strawy, na jaką zziębli i głodni do domu wracali.
Markowska pochylona stoi ponad płomieniem maszynki, oświetlającym żółtem, ciepłem światłem jej podbródek i smutnie w podkowę opuszczone usta.
I cała jej postać ma w sobie nadzwyczajny nimb melancholii, właściwy ludziom, którzy nagle stoją u trumien, przyniesionych nazajutrz po zgonie ich bardzo blizkich i bardzo drogich.
Takie niby nic, taka drobna maszynka, taki płomień żółty, pokorny, płomień ogniska ludzi bezdomnych i ubogich, a tyle wspomnień, taki szmat życia, nagle zmartwychwstały i złączony mądrością rezygnacyi z rzeczami teraźniejszemi, które podścielisko istnienia obecnego tworzą.
Ranki zimowe, szybkie porwanie się ze snu, tulenie rąk dokoła ciepłej szklanki, przepowiadanie roli, wybierane resztek herbaty z ołowianej obsłonki...
Pocałunki pośpiesznie. — Bądź zdrowa!... Próba długo potrwa. — Nie zazięb się. — Masz na obiad? Mam! mam!
Kłamstwo miłosne, wybiegnięcie do zastawu i ten obiad zgotowany, odgrzewany godzinami, partye bilardu