lub śniadanie po próbie. Wreszcie chwilowa wymówka i zgoda, pocałunki długie, gorące, przy blasku płonącej kuchenki...
A potem rozejście się nagłe, bez powodu prawie, pod protekstem lepszego engagement, rozpadnięcie się takiej bryły kryształowej uczucia, utworzonej z żaru pieszczot, łez, uśmiechów, omdleń, abnegacyi, poświęceń, graniczących z bohaterstwem...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tuśka śledzi wyraz twarzy aktorki, która w milczeniu na maszynkę, płonącą teraz na rogu innej komody, patrzy. I zaczyna nią owładać to uczucie, jakiego, zdaje się jej, doznaje Obidowska, gdy tak dyskretnie dozwala Józkowi widywać się z Hanusią.
— Ona była przedemną... to jej prawo!
Tymczasem Porzycki krząta się, rozmawia, śmieje, roztacza znów swój czar wytwarzania domowej atmosfery. Ustawia filiżanki, umizga się do Pity o obrus, rozkłada ciastka, ciesząc się zawczasu ich doskonałym wyglądem.
— Provens!... messieurs, mesdames! provens! — woła, ukazując białe, smaczne pałeczki.
— Nie widziałam takiego łakomego mężczyzny — śmieje się Markowska — prawda?
Zwraca się do Tuśki. Ta mimowoli potwierdza. Czuje, iż nie ma miejsca na umieszczenie tu swych dystynkcyj. Nie byłyby należycie ocenione, a kto wie, może i wyśmiane. Niemniej jednak trzyma się jako tako w zakreślonej roli. Jest grzeczna — nic więcej! Czyni nadludzkie wysiłki, aby nie przyjmować udziału w ich wesołości. Tak samo zachowuje się i Pita. Wyglądają obie, jak gdyby były na wizycie. Markowska ciągle obserwuje Pitę. Wreszcie zwraca się ku Porzyckiemu:
— Wszak prawda — ta panienka ogromnie przypomina Amę?
Porzycki odpowiada natychmiast:
— Ja to zaraz zauważyłem...
Następuje milczenie. Ta jakaś »Ama« jakby wionęła