Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/336

Ta strona została uwierzytelniona.

ją dławi. Porzycki wreszcie spostrzega jej usposobienie chmurne.
— Co to? — pyta, ujmując ją pod rękę.
— Och! nic!
— Przecież, coś jest...
— Wreszcie pan dostrzegł.
— Chcę wiedzieć.
— Po co?
— Czy straciłem zaufanie?
Tuśka uśmiecha się cierpko.
— Co panu na tem zależy! Za miesiąc nie będziesz nawet wiedział, że istniałam.
Czeka na jakieś zaprzeczenie. Tymczasem Porzycki milczy. Na jego twarzy widać zniecierpliwienie.
— Jakże... czy nie mam racyi?
Porzycki przyciska silnie jej ramię.
— Poco myśleć o tem, co będzie? Teraźniejszość tylko istnieje.
— Pan przecież się o przyszłość bardzo troszczy.
— Och! to pod względem materyalnym. Mam matkę — muszę, ale pod względem uczuciowym... Nie — nie — proszę się rozchmurzyć. No! ja proszę! Poco zatruwać sobie takie śliczne chwile. O! jak słońce cudnie świeci — wieczorem pójdziemy do Płonki — jutro znów...
— Tak! tak!...
Wchodzą w głąb lasu, który chłonie w siebie srebrną strugę potoku. Ciemno tam, zimno, ślizko. Mech tak miękki i wilgotny, że zdaje się, iż elastycznie ugina się pod stopami. Całe masy młodziutkich jaworów tworzą nieprzejrzane, delikatne gąszcze. Sznapsia pociąga za sobą Pitę.
— Chodź, Pito, będziemy zbierały kwiaty!
Rośnie tu ich moc nieprzejrzana na upłazach, na zboczach. Zda się cały ogród kwiatowy o najcudniejszych barwach. Przeważa szafir i fiolet. Po drugiej stronie potoku zwłaszcza ścielą się całe łany kwiecia. Sznapsia, komik i młody przystojny aktor skaczą po kamieniach przez wodę, pociągając za sobą Pitę. Dziewczynka chwilkę się waha. Ogląda się na matkę. Lecz widzi, że zagłębiona w ro-