Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/337

Ta strona została uwierzytelniona.

zmowę z Porzyckim, kieruje się w gąszcz modrzewi. — Pita chwilkę nie oddycha, po jej twarzyczce przesuwa się dziwny wyraz. Ma widocznie ochotę krzyknąć: »Mamo! mamo!«, lecz powstrzymuje się całą siłą woli. Komik pociąga ją za rączkę.
— Dalej!... hop!... prędzej!...
Pita skacze nad białą pianą, nad turkusowemi wstęgami wody. Kwiaty śmieją się do niej, jak rozsypane drogocenne kamienie, jak rozkwitła jasno tęcza. Lecz ona biegnie ku nim z sercem dziwnie ściśnionem. Przypadła w krzaki różowych goździków, między gwiazdy białych rumianków i ma ochotę płakać, krzyczeć, tak, jak te dziewczynki, które jej się śniły niegdyś, niegdyś... na dnie przepaści...
Nagle doleciał ją śmiech.
Naprzód śmiał się Porzycki, potem, jak echo, roześmiała się jakaś kobieta.
Lecz był to dziwny, bardzo dziwny śmiech. Coś jakby ktoś płakał, jęczał, skarżył się na coś...
Picie tchu zabrakło. Przytuliła rączki do piersi. Z morza kwiatów patrzy na Sznapsię, na komika, a oczy jej szeroko rozwarte, mają w sobie tyle bezdennego lęku, że Sznapsia szybko mówi w formie uspokojenia:
— To twoja mama się tak śmieje!
Pita przypomina sobie, że ona już ten śmiech słyszała...
Tak w tym strasznym śnie. Tak śmiały się mamy tych płaczących na dnie przepaści dziewczynek, tak samo zupełnie.
Raz jeszcze ponawia się ten śmiech w zielonej toni modrzewi, po tamtej stronie potoku.
I wreszcie milknie wszystko.
— Zbierajmy kwiaty!... — mówi komik. — Dalej! Panno Pito, na wyścigi. Kto zbierze piękniejszy i większy bukiet.
Jak różowe goździki, płoną uszka Picie, jak złoto naparstnic świecą jej włosy...
Dziecko wyciąga rączki, zanurza je w kwiatach, po-