Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/338

Ta strona została uwierzytelniona.

chyla ku nim główkę. Kryją ją wysokie tojady i garną ku sobie miłośnie.
W błękitnych oczach dziecka coś lśni, coś drży, ni to gwiazda, ni to kropla rosy...
Kwiaty miłosiernie śliczne dziecko tulą, jej smutek w siebie chłoną, ból piją.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Szemrzą modrzewie, rozchylają się lekko. Przez nie płynie czarna, wyniosła postać Tuśki. Za nią postępuje Porzycki.
Tuśka idzie, idzie — sama nie wie dokąd. Wie, że zapada w jakiś gąszcz, że odcina się od świata. Nerwowo jest rozdrażniona szalenie. Przed chwilą śmiała się nawet z jakiegoś dowcipu Porzyckiego, śmiała się przeciągle, boleśnie.
Teraz milczy, wyczerpana tym śmiechem. Tylko z jakąś niepojętą zaciekłością zanurza się coraz dalej w zieleń.
Och! gdyby nie znaleźć już stąd wyjścia, zginąć tu wraz z nim, nie powrócić do świata...
On wreszcie chwyta ją za ramię.
— Dokąd pani idzie?
— Nie wiem! nie wiem — uciec chcę.
— Przed kim?
— Przed światem.
— Dlaczego? Świat nie jest tak zły. Należy się z nim pogodzić, skoro już żyć na nim mamy.
— Och, jak to panu łatwo powiedzieć!
Zatrzymała się. Modrzewie kończą się już. Przed nimi mała polanka, a dalej ciemny las z baldachimem silnie rozpiętych jodeł i świerków.
— Dlaczego pani nie chce się z życiem pogodzić? Co pani brak? — Młoda pani jeszcze, zdrowa, ładna — ma pani wszystko, co do wygodnego życia mieć trzeba... kochają panią...
— Mnie?... kto?...
Porzycki patrzy na nią zdziwiony. Wreszcie chwyta ją w objęcia.