Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/339

Ta strona została uwierzytelniona.

— No... a choćby ja.
Chce ją całować, lecz ona poraz pierwszy uchyla się od pocałunków.
— Nie, nie — pan mnie nie kocha!
— Ależ ja za tobą szaleję!
— Nie... nie... pan mnie nie kocha!
— Szaleję.
— Nie...
— Tak!...
Aż przegięła się z wysiłku. Ten opór niespodziewany i nieznany podnieca go i uzuchwala.
— Ty... moja! moja!...
— Na długo?....
— Ale dokąd zechcesz...
Spojrzała mu w oczy długo i boleśnie.
— Jak to mam rozumieć?
— Jak chcesz!.. jak chcesz!...
— Czy wiesz, co mówisz i do kogo...
— Wiem, wiem — do najpiękniejszej, najmilszej z kobiet...
Drży cały, pobladł, oczy mu pociemniały Szuka jej ust, jej szyi, modrzewie gną się, łamią.
Ona sama mdleje prawie z dziwnego wzruszenia.
— Moja... moja...
Nagle potykają się o coś leżącego w krzakach modrzewiowych na samym skraju polanki.
Jakiś człowiek leży obrócony twarzą do ziemi, nieruchomy, odziany w góralskie ubranie.
Tuśka rzuca się przerażona.
— Pijak!...
Odsuwają się szybko, nagle przyprowadzeni do równowagi. Wydostają się z krzaków. Porzycki spostrzega, że jego jasne obuwie jest całe zbroczone krwią.
— Co to? co to?... krew?...
Porzycki podchodzi ku leżącemu.
Dotyka się jego ramienia, pochyla się...
Nagle prostuje się, jest bardzo blady, brwi ma ściągnięte.