— Posiedzimy na werandzie Zjemy lody, przeczytamy dzienniki.
— Tak, tak, to bezpieczniejsze — śmieje się komik — przynajmniej na werandzie u Płonki nie ryzykujemy nadeptać na jakiego trupiszona.
Tuśka i Pita wsiadają do arki Noego, reprezentującej dorożkę.
— A więc za pół godziny najdalej!...
Miłym uśmiechem żegna Porzycki Tuśkę. Już nie jest jej smutno. Oczy jego mówią wiele.
Dorożka po długich certacyach rusza, wśród impertynenckiego śmiechu i docinków innych woźniców.
Drogą do Skibówek jedzie Tuśka i Pita, ostrożnie układając suknie, aby krew zabitego nie splamiła białych bucików dziecka. Nie mówią do siebie nic, jak zwykle teraz; milczą i zdają się obie być pogrążone w myślach.
Tuśka jest ogromnie rozegzaltowana. To wszystko, przez co w ostatnich chwilach przeszła, podziałało na nią tak, że zdaje się jej, iż nie żyje, nie istnieje, ale zawieszona w przestrzeni, kołysze się wśród mgieł i tumanów. Czuje, że stanęła na krawędzi, że stoczy się w przepaść, że dziś mógł ją wyratować taki trup, napotkany na drodze, ale że jutro, pojutrze takiego trupa nie będzie i to najgorsze stanie się, a ona temu zapobiedz nie ma siły...
Tak jednak przeczuliła się na punkcie Porzyckiego, że każda chwila, w której są rozdzieleni, zdaje się jej skradzioną z życia. Pragnie już być z powrotem u Płonki, obok niego. Tylko wtedy uczuje się trochę spokojniejsza.
Powoli zaczyna przypominać sobie całą scenę w modrzewiach. Wśród gorączkowych dreszczy wracają do niej słowa, rzucone przez niego.
— Dokąd chcesz... wszystko, co chcesz...
Ach! gdyby to była prawda... Gdyby on rzeczywiście kochał ją tak silnie, ażeby...
Nie śmie dokończyć nawet myśli. Jest to bowiem myśl tak zuchwała, że olśniewa ją i razi, jak błyskawica. Gdyby...
— Nie — nie.
Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/342
Ta strona została uwierzytelniona.