Do policzka Tuśki leciuchno przywarły się na chwilę spierzchłe wargi i sztywne, kolące wąsy. To samo następnie odczuwa Pita.
Oczy wyblakłe, oczy, otoczone czerwoną obwódką, patrzą łakomie dokoła.
— Chciałem i ja te Tatry zobaczyć.
— Chodź do pokoju. Proszę cię.
— Byłem i tam. Wcale ładne izby.
— Och!...
— Ale co to? Jesteś w żałobie? Czarno?
Tuśka powściąga chęć wzruszenia ramionami. W jednej chwili mroźna grzeczność Wareckiej ulicy owiała ją całą i wzięła w dawne karby.
— Nie jestem w żałobie, ale czarne ubranie jest o wiele praktyczniejsze.
Wchodzą do pokoju.
— Rozgość się!... Pito, dopomóż ojcu otworzyć kuferek.
— Dziękuję ci, moje dziecko.
— Niech tatuś pozwoli, proszę bardzo.
— Nie trudź się.
— Bynajmniej, tatusiu...
Tuśkę aż dławi, aż w niej coś krzyczy wielkim głosem — rozpacz i ból...
Ach! ten głos... ten grzeczny, spokojny głos i te martwe oczy, i to ogromnie smutne i straszne, co z tym człowiekiem spływa.
Z tą niespodzianką!...
I w takiej chwili!
Na dziedziniec wychodzi Tuśka pod pozorem rozmówienia się z gaździną o dodanie jeszcze jednego łóżka.
Zostawiła męża siedzącego z Pitą przy herbacie.