dzące na ulicę, ze stolika, stojącego blizko okna, delikatnie ściąga ołówek i teczkę z papierami. Nikt jej nie dostrzegł. Wyjmuje papier i kopertę, cofa się poza dom, opiera na belce i pisze na papierze.
»Nie mogę przyjechać — mąż niespodzianie zupełnie przyjechał z Warszawy...«
Chce dodać: — »Jestem w rozpaczy«, ale coś ją wstrzymuje. Dorzuca więc tylko:
»Bawcie się bezemnie, nie zapominajcie o mnie«.
I na ukos:
»Smutno mi«.
Zakleja kopertę — pisze nazwisko Porzyckiego i szybko idzie do chałupy Obidowskich.
Ciemno tam i cicho.
Gaździna pod oknem niby coś ceruje, na łóżku, na wpół trzeźwy, z głową opartą rozpaczliwie na rękach, siedzi Józek.
Nieruchomy, zmartwiały, niby sęp oślepły ze skrzydłami związanemi.
Tuśka wyciąga rękę z listem.
— Czy gazda ma czas?
Obidowska podnosi głowę.
— Bo co?
— Chcę, żeby bardzo prędko poleciał z tym listem i oddał go panu.
— Nasemu panu?
Tak Obidowska nazywa zawsze Porzyckiego.
— Tak.
Gaździna odkłada robotę.
— Ja póńdę.
— Józek będzie prędzej.
— Niech doma siedzi, niech nie lota. Tera tyle siedlisk, ze, co ino poźrys, idom, a wszyćkie inoby na ładnego chłopca łase. Juz niek on siedzi, ja pójdem.
Odziewa się pośpiesznie.
Tuśka patrzy z jakiemś współczuciem na tego chłopca nieruchomego, przytłoczonego siłą i potęgą istoty, której się jedną chwilą zaprzedał w niewolę. Nigdy nie miała dla
Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/346
Ta strona została uwierzytelniona.