Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/349

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niechaj gaździna przyjdzie urządzić spanie dla mego męża. Tam jest łóżko w tej izbie, gdzie weranda, ale niema słomy w sienniku.
— Zaraz się narychtuje.
Obidowska jest na twarzy ogromnie zmieniona.
— Wiedzom, co się stało? — pyta.
Tuśka już zapomniała o trupie, leżącym w modrzewiach, tak własna troska ją pochłonęła.
— Co?
— Jacka Słodyckę naśli w lesie martwego.
— A... wiem!
— To nas pan go nased. Ścierwa go zabili. Ozenił się dwa roki temu z takim strzygoniem z somsiedniej wsi, latawicą, co ij beło sesnaście roków... a jemu bez mała pięćdziesiąt i pięć... Tak za niom zaceli się uganiać chłopy, a on stary ośpihował i nie raz strętnął ją z jakowym gachem... No i ten gach musiał go dzie ciupagom prasnąć...
Zamyśliła się. Coś tam w niej nurtowało. Jakiś straszny niepokój.
— Kazał jeji w izbie siedzieć — wiązał ją... ucło się, jei... Ubili.
Pokręciła głową.
— Ubili — powtórzyła.
Tuśka chmurnie na nią spojrzała.
— Poco ją więził? — wyrzekła porywczo. — Ma za swoje...
Gaździna otworzyła szeroko swoje wielkie, czarne źrenice. Z otwartych drzwi od dworu padał na nią przechodni blask. Zdawała się, jakby w koronie światła. Wyraz jej twarzy wskazywał, że słowa Tuśki wydobyły z niej wreszcie to, co ją strachem poiło.
— Jakże to? — wyrzekła. — Ona jemu zona, do innych się rwała.
— Przemocą źle trzymać: — urwie się wreszcie i jeszcze można źle wyjść na tem.
— Naremnie najlepi!
— E! gwałtem najgorzej. Jak się ptak z klatki wyrwie, to już go nie złapiecie, a może jeszcze i zabić.