Przypadła do stołu, uderzyła w niego menażkami, rzuciła talerze, widelce, łyżki, noże... Pokazała rząd białych, czystych zębów.
— Psota? — ha?... — wyrzekła, ocierając szerokie ręce o fartuch.
Pita patrzała ciągle na gaździnę, jak na ciekawy okaz, lub ilustracyę w jakimś dzienniku.
Góralka wzrok dziewczyny podchwyciła.
— Cni się wam?
Pita z przyzwyczajenia uśmiechnęła się, choć nic nie rozumiała.
— Nie banujcie, bo się osbiere. Pan Jezus da, że się osbiere!
Uśmieszek uprzejmy Pity przechodzi w ironię.
— Pojedźcie se, to się wam tak cnić nie będzie. Chmury uciekną żyćkie i będziecie wartko latali po ulicy, kielko sami zekcecie!...
Tuśka podeszła do stołu i porządkowała nakrycie.
— Moja gaździno, a to wasz dom będzie tak cały stał pustką? — spytała.
— Nie... odparła góralka — do tej izby naprzeciw przyjedzie jeden pan nie płony. — On już trzeci rok do nas przyjeżdża. Miał już być, ale cosi kansi się stało, i nima go do dzisiok. Ale przyjedzie.
Pita i Tuśka siedziały już za stołem i matka dostrzegła, że dziecko, zamiast jeść, pilnie obserwuje góralkę, uśmiechając się ironicznie.
— Pito — proszę cię, jedz zupę! — wyrzekła, o ile możności najrozumniejszym tonem.
— Panienka nie rozdęta, to się i bele cem naźre... — tłómaczy gaździna.
Podchodzi do pieca, obciera z lubością kafle mokrym fartuchem, a potem patrzy z dumą na »kanapę«, którą nabyła umyślnie, aby módz podwyższyć czynsz od »sezonu«.
— Pikna kanapka? — co?... — pyta, żądając przyświadczenia.
— Chciałam was prosić, żebyście ją wynieśli — odpowiada Tuśka.
Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.