Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/351

Ta strona została uwierzytelniona.
XXXII.

I nadszedł ranek i trzeba było otworzyć oczy i pomyśleć, że »mąż« pije kawę rano, a nie herbatę, bo tak bywało od lat wielu na... Wareckiej ulicy.
A więc Tuśka wstaje, ale nakłada na siebie zmiętą już i zbrudzoną matinkę. Co ją to wszystko obchodzi! Porusza się jak automat. Przyrządza ową »kawę« z miną ofiary i rzeczywiście ma zamiast serca poprostu ranę. Myśli, że »oni« oboje są w tej chwili pod jednym dachem, obok niej, i że jakby łańcuch przykuwa ją do miejsca, nie pozwala ani jednego swobodniejszego ruchu, ani wyjawienia myśli. I to właśnie tajenie myśli zaczyna ją dręczyć i dławić najwięcej.
— Czy wytrzymam tak długo? — myśli — zaledwie się to przecież zaczęło, a ja jestem u kresu sił...
Podaje mężowi kawę, on dziękuje jej i już ubrany, wyszczotkowany, bardziej, niż kiedykolwiek chudy i zielony, bierze tackę i wynosi się z nią na werandę.
— Wypiję kawę, patrząc na góry! — mówi i uśmiecha się nieśmiało.
— Tak, tak... właśnie być powinno — odpowiada mu Tuśka, uśmiechając się także, a myśl jej, aż szeleści skrzydłami koło drzwi izby Porzyckiego.
— Co to będzie, gdy się spotkają? — myśli. — Jak zachowa się Porzycki? Może wyjedzie na ten czas... Wszak to musi być dla niego straszne, gdy pomyśli, że ten mąż jest tak blizko niej. A może Żebrowski czegoś się domyśla — co wtedy?
Siada przed lustrem, zaczyna się czesać, lecz grzebień jej z ręki leci. Jest blada, ma oczy podkrążone sinemi obwódkami. Uśmiecha się gorzko.
— Oto wpływ małżeńskiego jarzma... ledwo się pojawił, ledwo przesunął koło mnie, a już zbrzydłam, już się postarzałam.
Patrzy z ukosa na Pitę.
Dziewczynka powoli, z metodą odziewa się i nigdy