Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/353

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak to — jak to... — przedrzeźnia ją Tuśka, rada, że ma na kim zemścić się za swoje udręczenia — tak będzie każdej, czy żonie, co męża więzi, czy mężowi, co więzi żonę.
Obidowska zrozumiała. Oczy jej zabłysły i nagle zgasły, jakby trwoga je zgasiła, usta rozwarte znamionują przestrach. Tuśka czuje ulgę w tem moralnem znęcaniu się. W Obidowskiej widzi uosobienie nienawistnego jej w tej chwili jarzma małżeńskiego. Forsuje więc nutę.
— I wy strzeżcie się!... — rzuca, kładąc róże do wody.
— Jo?
— A wy... Nie więźcie Józka w chałupie, bo on młody i chce świata.
— Jo go ta nie więze...
— Aha!... trzymacie go koło siebie na uwięzi, a on kiedyś będzie miał dosyć i zrobi wam tak, jak ci zrobili z gazdą w lesie.
— O! o! o!...
— Nie — o!... ale tak! — A teraz idźcie sobie, bo mnie znudzicie.
Obidowska wychodzi cicho, jakby spłoszona, zamykając lekko drzwi. Chwilę długą stoi na dziedzińcu, zamyślona, z oczyma wbitemi w ziemię.
Gdy wreszcie weszła do szopy, oczy jej nieufnie błysnęły w stronę łóżka, na którem leżał Józek. Kilkakrotnie otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, lecz milkła.
Wreszcie wzięła nóż i kartofle i siadła przy ognisku.
Jak cień siadł przy niej lęk ogromny, najgroźniejszy ze wszystkich lęków, jakie szarpią nędzną istotą człowieka, bo lęk o życie własne.
Mimowoli ogląda nóż i głową kiwa.
— Nie ostry! — myśli — nawet byk się cem bronić nie miała.
I postanawia dziś jeszcze dać nóż do wyostrzenia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .