Tuśka czesze się powoli i do róż uśmiecha smutnie.
— Co to będzie!... co to będzie!...
Znikło z jej duszy owo zastawianie się, że »Nic złego się nie stało«. Tak było, gdy nie widziała męża, żyjącego dowodu swej przysięgi małżeńskiej. Obecnie, będąc w gruncie rzeczy zupełnie nie zepsuta i nie zdeprawowana rozlicznymi flirtami szpetnymi i powoli oswajającymi kobiety z rzeczywistem, bo serdecznem wiarołomstwem, uważa, że to, co się stało, już jest wiele, bardzo wiele! — Reszta to już rzecz wypadku i sprzyjających okoliczności. Główna wina owo »zakochanie się« i dowiedzenie się o wzajemności, rozwinięte w całej pełni. — A więc wina jest. Jakże z nią żyć? jak się taić? Jak się szarpać tak dnie i noce całe? A zwłaszcza, gdy oni staną naprzeciw siebie i obok niej?
— Ach nie! — nie!
Słyszy teraz wyraźnie, że Porzycki wtacza rower do sieni. Rano musiał wstać, jeździć po róże. Ona go nie słyszała, gdy przechodził. Należy się z nim zobaczyć, koniecznie...
Porywa się od lustra, narzuca biały szal na matinkę, drzwi do sieni otwiera.
— Dzień dobry!
— Dzień dobry!
Ona szepce i on także...
Ten szept ostrożny, pośpieszny, właściwy ludziom, zmuszonym ukrywać się ze swą miłością.
Tylko u niej głos drży, on mówi pewnie, zupełnie śmiało.
— Pan wie...
— Co?... A!... tak — mąż... Gdzież jest?
— Siedzi na werandzie, pije kawę.
— Naturalnie.
Zaczyna się śmiać. Ten śmiech zbija trochę z tropu Tuśkę.
— Jam temu nie winna...
— Czemu? że pije kawę?
— Nie — że... przyjechał.
— A któż panią wini?
Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/354
Ta strona została uwierzytelniona.