Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/355

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja... myślałam... że pan...
— Ja?
— No... że... panu będzie przykro...
Wzruszył ramionami.
— Zapewne, przyjemne mi to nie jest. A nawet bardzo... nieprzyjemne...
— A więc, ja pomyślałam, że najlepiej będzie, ażeby pan wyjechał.
Otworzył szeroko oczy.
— Po co?
Nie umiała sformułować odpowiedzi, lecz dodała szybko:
— Na ten czas tylko.
Pomyślał chwilkę, wreszcie odrzucił:
— To niepotrzebne.
— !!!
— Tak. To się jakoś ułoży.
Załamała ręce.
— Ale jak? jak?... Mnie to zabije.
Roześmiał się znów i pogładził ją po rozpuszczonych włosach.
— No, no, nie tak tragicznie. Niech-no się kiciątko nie martwi. My to jakoś ułożymy, że wszyscy będą zadowoleni.
Powtarzała ciągle gorączkowo:
— Ale jak? ale jak?
— Jakoś...
I nim opamiętać się zdołała, pocałował ją gorąco i znikł we drzwiach, prowadzących na ulicę.
Tuśka cofnęła się z płonącemi policzkami i z duszą, pełną rozwichrzonych myśli.
Co miało znaczyć jego: Jakoś się temu zaradzi?...
Nagle od strony werandy, przez izbę do niej prowadzącą, doleciały ją zmieszane głosy.
Tak, stanowczo, to był głos Porzyckiego, a potem i jej męża.
Zmartwiała cała. Dźwignęła się z krzesła i szybko podeszła do drzwi.