Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/359

Ta strona została uwierzytelniona.

w odezwaniu się Żebrowskiego, bo wesoło proponuje po obiedzie wycieczkę do Kuźnic.
— Pokażemy panu dobrodziejowi czepculki! — śmieje się swobodnie.
— Czy to góry?
— Nie, nie. To specyalność kuźnicka... Pan dobrodziej zobaczy.
— Ba... ja chciałbym widzieć jaknajwięcej gór.
— Ale naje się ich pan jeszcze łyżką. Myśmy się ich już najedli. Prawda? co?
Zwraca się do Tuśki.
— Żona pana dobrodzieja niewielka amatorka gór. Nie chce chodzić na wycieczki...
Z czemś widocznie czai się Żebrowski.
— A czy to bardzo niebezpieczne? — pyta wreszcie nieśmiało.
— Co?
— No... taka wycieczka.
— Jak jaka.
— No... ale taka nieduża, całkiem mała wycieczka.
— Cóż ma być niebezpiecznego?
— Bo to można zlecieć.
— Ech! gadanie... skoro się ma pewne nogi i przytomność umysłu.
Żebrowski już nic nie odpowiada. Coś zdaje się rozliczać, obmyślać, wreszcie znów pyta:
— A pan dobrodziej był w górach?
Porzycki parsknął śmiechem.
— Ależ ja znam Tatry, jak własną kieszeń.
— I nigdy pan nie zleciał?
— Parę razy.
— A widzi pan.
— Ale mi się nic złego nie stało i jestem zdrów i cały. No... ale jakże będzie z Kuźnicami?
Po Tuśce, aż mróz idzie.
W jednej chwili przypomina sobie nieodstępne zielone palto męża, jego zeszłoroczny kapelusz, ogarnia wzrokiem niepoczesną minę i czuje, że nie może zaprezentować