Oczy gaździny mało nie wyskoczą z orbitów.
— Locego?
— Bo ją czuć sianem.
Gaździna widocznie uczuła się dotknięta.
— Pikna kanapka — powtórzyła — ale jak jej nie chcom, to jom damy panu, co przyjedzie wnetki.
Po chwili znów z lubością zaczęła piec ścierać fartuchem.
— Pikny piec... — zamamrotała.
— Cóż, kiedy się w nim nie chce palić — odrzuciła Tuśka.
— O!... co też to gadajom... takie tafle śklące, to je pikny piec. Dałak za niego dużo pieniędzy.
— Może... ale patrzcie, co tu dymu...
— E!... bo co wam powiem... to bez te kawcyska.
— Jakto?
— A no... nie słysom, jak się to dreją?
— Ach!... to kawki.
— No — ale — kawcyska. Do komina się napcha i tam się tak wędzi...
Tuśka wsłuchywała się w ten ochrypły głos z jakąś nieokreśloną przyjemnością. Skrzypiało to, świszczało, czasem jęknęło. Wolała słuchać, niż patrzeć na tę gaździnę, bo twarz płaska i jakby rozgnieciona, zdawała się nie mieć w sobie ani jednej iskierki łagodności. Nic kobiecego. Coś surowego, kanciastego, jak cały styl chaty, jak te belki, obciosane silnemi uderzeniami siekiery
Natomiast w głosie coś się łamało, coś tam drgało miękko, zwłaszcza, gdy z lubością ta kobieta zwracała się ku swej własności, ku temu, co posiadła już siłą wielkiej woli i starań całej przeoranej młodości.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tuśka i Pita jadły zimne i niesmaczne potrawy, rozmazane na dnie menażek.
Ustępowały sobie wzajemnie lepsze kawałki, ceremoniując się coraz wykwintniej.