publicznie »coś takiego«, jako swego męża. Zanadto mizerny, zanadto wyblakły, zanadto żaden.
— To niepodobna — mówi tonem arbitralnym — mam migrenę, głowa szalenie mnie boli, dziś pozostanę w domu.
Porzycki patrzy na nią, widzi, że jest zdrowa, więc wzrusza ramionami.
— Właśnie przejażdżka pani pomoże.
Ale ona gwałtownie wstaje i odsuwa krzesło.
— Nie... proszę, niech pan nienalega.
Wysiłek trwał za długo. Łzy ją poprostu dławią.
— Idę się położyć.
Szybko wychodzi do swego pokoju. Mąż nie rusza się od stołu.
— Najlepszy na migrenę spokój — decyduje półgłosem. — Ja po chwili pójdę się przejść z Pitą.
— Tak, tak, najlepiej pan zrobi.
Porzyckiemu widocznie przykro. Chciałby iść za Tuśką — nie może.
Wraca do siebie, idąc cicho, jak kot, przez sionkę.
Po długiej chwili słyszy, jak Pita i Żebrowski idą ku miastu. Wychodzi za nimi i patrzy, stojąc przed domem, jak się oddalają zwolna w smudze drożnej. Pita jest widocznie szalenie nerwowo wrażliwą. Gdy idzie z matką, przybiera zupełnie ruchy Tuśki, gdy idzie z ojcem, ma ten sam chód kościany, wymierzony i automatyczny.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Fenacetyna!
Porzycki wyciąga przez okno rękę z proszkiem. Wejść nie chce. Tuśka leży ubrana na łóżku. Twarz rozpaloną przycisnęła do poduszki.
— Pani Tuśko! fenacetyna!
Tuśka z trudnością podnosi głowę. Jest rzeczywiście chora tak, jak to kobiety zmartwione chore być umieją.
— Dziękuję panu, ja nie zażyję — odpowiada słabym głosem.
— Ależ... pomoże.