Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/366

Ta strona została uwierzytelniona.

cym do sprzeczki głosem — pomimo, a może właśnie dlatego, że ma artystyczną naturę, więc ma i piękną duszę!
Żebrowski kręci głową.
— Artyści nie są w gruncie uczciwymi ludźmi — mówi z przekonaniem.
Oczy Tuśki zabłysły, jak dwie świece.
— Daruj, mój drogi, ale nie będę twego zdania. Artyści właśnie są prawemi naturami, bo są szczerzy. Kołtuny i filistrzy to są obłudnicy i faryzeusze, nic więcej.
Żebrowski ze zdziwieniem na żonę patrzy. Nie słyszał u niej nigdy takiego tonu mowy, nie wiedział, że istnieje takie słowo, jak »kołtun«.
— Jak ty powiedziałaś? kołtuny?
— Kołtuny, mieszczaństwo, burżuje, pasibrzuchy — cały wstrętny tłum tych »porządnych« ludzi, którym tylko chodzi o karyerę, o pensyę, o emeryturę, o...
Aż się zachłysnęła. Żebrowski nie poznawał jej zupełnie. Zdawała się zionąć ku niemu jakąś złością, jakąś nienawiścią. Po raz pierwszy to uczuł, choć nie mógł sobie jeszcze dokładnie z tego zdać sprawy.
— Jakże chcesz — wyrzekł wreszcie — aby życie ludzi, mających dzieci i tworzących rodzinę, inaczej się ułożyło? Musimy myśleć o karyerze, o awansie, o emeryturze, bo cóżbyście wy, żony i dzieci, jadły.
Rumieniec gniewu wystąpił na twarz Tuśki.
— Wielka afera! — wybuchnęła — my żony pracowałybyśmy, a dzieci...
Machnęła ręką.
— Dzieci — mogłyby się nie rodzić.
Żebrowski coraz szerzej oczy otwierał.
— Jakże to pojmujesz?
— Tak, że u kołtunów dzieci są tylko dziećmi obowiązku, a czasem, rzadko, dziećmi krwi... Co zaś do dzieci serca, tych niema nigdy.
— Dzieci serca? Nie rozumiem!
Tuśka miała wspaniały ruch pogardy i odpowiedniego wzruszenia ramionami.
— Spodziewam się, że ty tego nie rozumiesz. Ale