to może zrozumiesz, że z dzieci obowiązku wyrastają marmurki i kołtuny, a z dzieci serca śliczne, artystyczne dusze.
Żebrowski czuł się przygnieciony tym nawałem rozmaitego gatunku dzieci. Siedział nastroszony w swym serdaku, dłubiąc scyzorykiem koło ciupagi. Zachodzące słońce słało śliczne krwawe refleksy przez delikatny deseń firanki i padało czerwonemi plamami na jego głowę, okrytą nędznymi i bezbarwnymi włosami na jego twarz, pod którą rysowała się trupia głowa z dokładnością zupełną.
Tuśka umilkła, wyczerpana. Te słowa »dzieci krwi, dzieci obowiązku, dzieci serca« — przypomniały jej czerwony ranek nad Morskiem Okiem i głos Porzyckiego, mówiący do niej słodkie wyrazy.
Srebro i purpura zamigotały w jej wspomnieniach, limby cicho drzemiące... woda płynąca ku niej i konająca u jej stóp.
— Jak to daleko!... jak to wszystko daleko!... — myślała zrozpaczona — jak to wszystko zapadło w jakąś dal...
Żebrowski mówi znów coś, mówi monotonnie, strugając jakieś kołeczki. Zdaje się, że powrócił do swego ulubionego tematu, do gór, do rycerza na Giewoncie. Snuje się tak u podnóża Tatr wzrokiem, podnosi głowę, aby przyjrzeć się szczytom i szeroko rozwiera swe przemęczone biurową pracą oczy, gdy widmo gór rozwinie się przed nim w całej swej potędze. Drepce ciągle po Zakopanem, szukając najlepszych punktów, gdzie »najlepiej widać«. Kupił sobie pocztówki z fotografiami i porównywa je z rzeczywistością. Chwilami żałuje, że istnieje noc, która wchłania w siebie zjawisko gór i nie pozwala mu patrzeć na nie. Staje w ekstazie, gdy zobaczy turystów, idących z ładunkami na wycieczkę.
Ma wtedy jakąś poważną i zamyśloną minę, jakby coś ważył, coś rozliczał w głębi swej istoty. Nie mówi jednak już z junakieryą, jak pierwszego dnia po przebyciu do Zakopanego: »Zmierzymy się z Giewontem!« Przycichł, bo czuje się bardzo mały i bardzo nędzny.
Nie mniej przecież coś waży, nad czemś się zastanawia.
Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/367
Ta strona została uwierzytelniona.