Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/369

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co pisałam, to się nie liczy. Dowiedziałam się później takich o nich rzeczy, iż uznałam za stosowne zerwać z nimi.
Żebrowski pokręcił głową.
— Szkoda!
— Niemasz czego żałować. Ci państwo ładnie się traktują, gdy są sami. On ją nazywa jędzą, a ona jego kretynem. Słyszałam na własne uszy. Prawda, Pito?
— Tak, proszę mamusi!
— Zresztą, to są wstrętne burżuje, które tylko pasą się cały dzień i o niczem nie myślą, tylko o żołądku i o swoich... obowiązkach! Wstrętne płazy, wstrętne! wstrętne!...
Już się nie hamowała — wybuchała otwarcie.
Żebrowski spojrzał na nią uważnie.
— Dlaczego się tak unosisz? — zapytał — czy jesteś chora?
Tuśka zaczęła śmiać się przeciągle i nienaturalnie.
— Chora!... chora!...
— ???
— Chora jestem, chora, dlatego, że przestaję być manekinem, drewnem, marmurkiem.
— Nigdy cię taką nie widziałem!
— Spodziewam się!...
Z wyrazu jego twarzy dostrzegła jednak, że zanadto się posunęła.
— A może jestem chora! — wyrzekła posępnie, zapadając w sztuczną martwotę.
Żebrowski zamyślił się chwilkę.
— Ja sądzę, że to góry tak na ciebie działają, bo i ja czuję się jakiś inny, rozdrażniony, nie mogę na miejscu usiedzieć.
Obrzuciła go spojrzeniem, pełnem nieokreślonej pogardy.
— Tak... to góry tak na mnie działają! — wyrzekła, odwracając od niego wzrok i starając się oderwać myśl nawet.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .