Do szopy poszedł i, strząsnąwszy z deszczu kapelusz, Józek Obidowski — Chrobakiem nazwany, mąż ślubny Wikty Obidowskiej, wszedł pod wystający daszek na trochę suche miejsce i cały na tle złotych belek zarysował się, jak figurka kunsztownie odrobiona.
Proste to było, smukłe, śmigłe, odziane dostatnio, całe białe i młodzieńcze.
Para oczu, jak latarnie, włosy ciemne, gęste, rysy dziwnie prostolinijne, usta trochę ironicznie uśmiechnięte.
Zuchwałość dziwna w pozie, w nabieraniu oddechu, w błyskaniu oczyma, świeżość lic kalinna i pieściwa, ręce od bezrobocia dobrowolnego delikatne.
A z tej całości beztroska niemal dziecinna, ta ufność, iż z tej piękności i smukłego ciała zawsze wyłoni się jakiś punkt wyjścia w oparciu życiowem, to płynięcie szczęśliwe bez potrąceń o skały, słowem młodość bujna, rozwichrzona, wykołysana wiatrami halnemi i bielą kwiatów śniegowych.
Józek Chrobak stoi tak, oparty o złociste belki on — mąż dwudziestoletni przeszło pięćdziesięcioletniej Wikty, i rad jest, że się sprzedał dobrze w małżeństwo, że go »baba głupia« kupiła na męża — jego, który prócz »guńki, portecek, pasicka i fajcyska« — nie miał nic, nic.
Jeno te ślepia, jak latarnie, albo gwiazdy w nocy świecące, a jako gencyany niebieściutkie, jeno te usta gorące zawsze, jakoby słońce nad turniami, i ta gębusia gładziuśka i ta siła, co to go nosi — hań! hań!... po skałach, po piargu, po zlebach, dźwigając panom z miasta, ich serdaki, koniaki, kociełki, ich strachy i zawroty głowy.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Pikny mój mąż? ha? — pyta gaździna niemal tym samym tonem, jakim pytała o piec, o kanapkę, o firanki.
Lecz coś innego jest na dnie tego głosu, coś jakby macierzyńskiego, jakby namiętnego. Lecz to takie drobne, takie nikłe, że ledwo, ledwo wyczuwalne. I to trzeba być inaczej do tego usposobionym i przejść całe wychowanie uczuciowe inne, niż Tuśka, która w tej chwili nie widzi