Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/386

Ta strona została uwierzytelniona.

— To już więcej jeść nie będę. Przepraszam was... proszę... jedzcie...
Tuśka odsunęła talerz.
— Dziękuję. Jedz, Pito!
— I ja dziękuję, proszę mamusi!
Obie postępowały solidarnie, obie miały srodze dotknięty wyraz twarzy.
Żebrowski strapiony nalegał:
— Ale proszę — jedzcie!...
Nie odpowiedziały mu nic. Siedziały milczące i patrzały w płomień świecy.
Ciężkie milczenie zapadło, jedno z tych milczeń, w których dusze ludzkie grzęzną w trzęsawisku własnych smutnych, lub grzesznych myśli.
Nagle od strony świeżo budowanej chałupy doleciał krzyk:
— A! idzi ty stąd, strzygoniu, bezdero, bo cię prasnę, to usprzekopyrtnies się ino raz i bandzie z tobą koniec...
Był to głos Obidowskiej, straszny, groźny.
Tuśka podniosła się i podeszła do okna.
W świetle księżyca ujrzała, jak Obidowska stała na belkach, leżących stosem obok dźwigającej się z ziemi chałupy i z ręką wyciągniętą, jak drogowskaz tragiczny, gnała precz sylwetkę kobiecą, szczupłą i wiotką, owianą góralską spódnicą i mającą na głowie rozwiązaną chustkę.
— Zebyk ty się tu nie zwłócyła... — grzmiał głos Obidowskiej — dosyć tego latania za moim chłopem. Co ta beło, to beło z wami, ale tero Józek mój, a nie twój, oćwiaro... pójdzi prek, bo prasnę, bo prasnę!...
Bokiem, cicho po srebrnej steczce biegła Hanka, nagle wyganiana przez żonę, zdziwiona tem, że w gaździnie zbudziło się poczucie praw i że te prawa tak dobitnie były zaakcentowane.
Obidowska z pod brwi ściągniętych, silna prawem, stała na kupie belek, ciemna, jak miedziany posąg, tak ciemna, iż błękitny blask księżyca zdawał się być przez nią wchłaniany, jak czysty strumień, bijący w czarną po-