Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/387

Ta strona została uwierzytelniona.

wierzchnię Zmarzłego Stawku, tam w Tatrach daleko, gdzie białe skały dźwigają się, jakby z toni wód ciemnych i tajemniczych.
Widocznie morderstwo, popełnione na owym starym gaździe przez młodego gacha jego żony, kazało być jej przezorną i nie dozwalać Hance zbytnio się spoufalać i zachodzić do Jóźka.
Tuśka owinęła się szalem i wyszła przed chatę. Patrzy na Obidowską i zdaje się jej, że ta postać, jak ożywiona geniuszem Saszy Schneidra, olbrzymieje, rośnie w mlecznej przestrzeni.
Jej żylaste ramię, wyciągnięte w górę, jej głowa o rozwianych, żałobnych włosach, wszystko to ma pozór archanioła zemsty, broniącego wrót swego duchowego i ziemskiego dobytku.
Tuśka posuwa się ku gaździnie.
— Dlaczego to gnacie stąd Hankę? — pyta.
Ramię groźne opada. Z ust góralki wybiega pomruk:
— Do Józka podłazi. Nie fce tego...
— Dawniej nic nie mówiliście.
— Drzewiej było inacej. Tera nie fce, zeby mnie jesce zadźgali, jak tego gazdę pod Rzętami. Jak się taka bezdera z chłopem spiknie, to mogom cłowieka na nic utłamsić.
Tuśka uśmiecha się ironicznie.
— Ja myślę — mówi powoli, a radość jej sprawia to wpychanie szpilek lęku w rozwianą strachem duszę aszantki — ja myślę, że skoro będziecie ich rozganiać, to właśnie oni wam co złego zrobią.
— !!!
— Tak, tak! już jak się dwoje ludzi pokocha, to nic na to nie pomoże...
— Ślubował me...
— Och!... czy on wiedział, co robi.
— Trzeźwy był...
— Wyście go upili obietnicami, że będzie bogacz, że mu będzie dobrze... to, to samo co pijaństwo. Dziś się wytrzeźwił i nie chce was.