bardzo sympatyczny i że on nie jest w stanie oprzeć się temu uczuciu sympatyi...
Mimowoli wzrokiem ściga sylwetkę Tuśki, owiniętej fałdami białego szala. Idzie równo, ślicznie, raczej płynie, a obok niej w tem samem tempie idzie równo, ślicznie, a raczej płynie Pita, która idąc z matką, przybrała jej chód i postawę.
I Porzyckiemu jest miło, gdy myśli, że ta piękna kobieta kocha go. Przypominają mu się tryumfy sezonowe Tuśki i rad jest, że ta »piękność« będzie do niego należała.
To wszystko wytwarza w jego umyśle chaos dziwny i męczący. Zaczyna mu się zdawać, że idzie w jakimś śnie, że to, co jest, dzieje się nie naprawdę i że nie stanie się nigdy.
Pod jego przyciszonym głosem skrzeczy Żebrowski.
— Coś panu powiem... Ale mnie pan nie zdradzi.
— !!!
— Bo... to...
— No... no... śmiało...
— Mam do pana ogromną prośbę.
— Proszę, mów pan. Jestem na pana usługi.
— Chciałbym...
Żebrowski się waha, urywa, ogląda swoją ciupagę, pakuje ją w usta, obrywa kłaki swego serdaka.
— Chciałbym i ja pójść choć trochę w góry!
Wykrztusił i czeka, co Porzycki na to powie.
Ten zaczyna się śmiać serdecznie.
— To idź pan... góry dla wszystkich otworem.
— Kiedy... ja... z przewodnikiem się boję.
— Co znowu!
— Ależ tak. Oni przyzwyczajeni do takich, którzy chodzą prędko i śmiało. Ja zaś, Boże mój!... Pan wie, co taki warszawiak, co z biura do domu i z domu do biura najwyżej... Przewodnik się do mnie nie zastosuje, powlecze mnie Bóg wie gdzie, a ja zlecę, więc...
— No i cóż... więc...
— Więc myślałem, że... gdyby pan chciał...
Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/391
Ta strona została uwierzytelniona.