Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/394

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie. Tu zostaniemy. I tak pan ledwo żyjesz.
Żebrowski wydął swą biedną klatkę piersiową.
— To się panu tak zdaje. Jabym dopiero teraz poszedł światami!
Ręką wskazał dokoła wspaniale, pełen energii. Lecz ręka mu opadła, osunął się na głaz i przypadł twarzą do mchu...
— A co! a co... — roześmiał się Porzycki.
Żebrowski, nie wstając, pragnął się usprawiedliwić.
— To tylko chwilowe.
— Ładnie chwilowe.
— Napiję się koniaku i zaraz będę rzeźwiejszy.
Koniak wypity, płaska buteleczka z jednej kieszeni już pusta, ale sił jakoś Żebrowskiemu nie przybywa.
Przeciwnie, coraz więcej mu się jakoś w głowie mroczy.
— Wie pan... — mówi, uśmiechając się nieśmiało — ja trochę pod tym krzakiem przysiądę; odetchnę, i znów dalej...
— Przysiadaj pan, i owszem.
Żebrowski zbiera mech, urządza sobie siedzenie, wreszcie siada, wyciąga nogi, oddycha ciężko.
— A to panie!... — szepce — a to panie!...
Patrzy przed siebie, dziwi się, iż nie widzi wcale Giewontu i ani pod stopami niema przepaści, ani łańcucha szczytów nie widno, tak, jak z dołu.
Są na jaśniejszem miejscu, na rodzaju polanki, tonącej w morzu mchów puszystych, z których strzelają jodły, splątane z limbami.
Opodal jarzębina płonie purpurą, rozkładając baldachim swych delikatnych liści.
Ot las i las.
Żebrowski zamglone oczy podnosi na Porzyckiego, który usiadł opodal i papierosa pali.
— Proszę pana...
— ?
— Czemu tu gór nie widać?
— Dlatego, że w nich jesteśmy.