Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/399

Ta strona została uwierzytelniona.

Żebrowski cofa się pośpiesznie.
— Nie... nie... ja nie lubię tego rodzaju zabawy!
— Jak pan chce — mówi aktor, chowając rewolwer do kurtki — a teraz chodźmy dalej.
Żebrowski wstaje z pośpiechem.
— Tak, chodźmy! To wolę.
Idą, milcząc. Porzycki przodem, Żebrowski wlecze się za nim. Słońce ma się ku zachodowi.
Porzycki, idąc, rozmyśla, co mu uczynić należy. Wracać po nocy z tym człowiekiem, który zupełnie »chodzić« nie umie, który czepia się krzaków za byle wyjściem na głaz, który namyśla się nad każdym potokiem, a muskułów niema »żadnych« i nie jest w stanie utrzymać się ani na chwilę o własnej mocy, jest niepodobieństwem. Nocować znów z nim, przebyć jeszcze tyle godzin razem, wtedy, gdy stał się tak nieznośnym, takim jakimś marnym, zdziecinniałym, to było poprostu nie do zniesienia.
— Poświęcę się jeszcze! — myślał — niech mnie dyabli; dobrze mi tak, czego przystałem na tę wycieczkę... Wczoraj przecież był zupełnie inny, o wiele sympatyczniejszy.
I jakby reasumując głośno swoje myśli, nagle się odzywa:
— Dla pana góry nic nie warte, pan jesteś człowiek dolski.
— Jaki?
— No — dolski, z dolin, z równin.
— Ale... — śmieje się Żebrowski — co pan wie. Ja jestem bardzo górski, tylko dziś jestem jakiś zmęczony. Gdybym jednak tak często pochodził po górach, to... ho... ho... dziesięć razy bym pana przeskoczył.
— Może!
— Nie może, ale fakt. Pan coś tak, jak moja żona. Nie macie do mnie zaufania. A ja wam powiadam, że wszystko zależy od przyzwyczajenia. Pan się przyzwyczaił i dlatego pan tak dobrze po górach chodzi. I ja, gdybym się przyzwyczaił... U nas, w biurze, jeden z moich kolegów dostał nowe biurko. Nie mógł się, panie łaskawy, do