Z poza mgieł i pasem deszczowych zarysowały się wreszcie te Giewonty, Hawranie, Gubałówki, wraz ze swemi widmami o skamieniałych, a tak rozwiewnych konturach.
Źle widać te dźwigające się masy, ale duchy ich rozsnuwają dżdżyste opary i przebijają się czernią kosodrzewiny, srebrem, jakby zastygłych potoków.
Pita zatrzymuje się na środku Nowo-Tarskiej ulicy i patrzy.
Drobna jej dusza, dusza anemicznego, miejskiego dziecka, jakby trwoży się i lęka tego ogromu nieruchomego, tak blizkiego, a przecież niedościgłego.
Stoi tak śliczna, kształtna, w narzuconym na ramionka żakieciku granatowym; na ustach jej przewija się ciągle ten zagadkowy ironiczny półuśmieszek małego, a tem więcej tajemniczego Sfinksa, i teraz nie pyta już o nic, ani o nazwy tych gór, ani o ich formacye, ani o to, co tak lśni na zlebach, czy to śnieg, czy to srebro, lecz stoi i patrzy.
Tuśka także patrzy, lecz w zupełnie odmienny sposób.
Ogarnia wzrokiem całość i pewne zaciekawienie mieszczki dominuje tu nad wrażeniem barw lub kształtów.
— Ogromne — myśli — ale po co właściwie ludzie się na to drapią?
Czuje jednak, iż gdyby miała towarzystwo i kostyum, może zaryzykowałaby się na taką wyprawę.
— Tylko... cóż... przecież sama z Pitą nie pójdę!
I znów ogarnia ją wielkie znudzenie i uczucie nie tęsknoty, ale jakiegoś wysadzenia z siodła.
Była już u lekarza. Opukana, osłuchana, idzie nadziana receptami i przepisami.
Wstąpiła z Pitą do cukierni. Na werandzie, przesiąkłej od deszczu wilgocią, wysiedziały się, zjadłszy dużo ciastek i opiwszy się czekoladą.
Trochę gości kręciło się po cukierni, ale żadnego ożywienia nie było.
Armia kelnerów melancholijnie podpierała ściany.
Ze sklepów wyzierały blade i senne twarze »panów kupców«.
Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/40
Ta strona została uwierzytelniona.