Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/400

Ta strona została uwierzytelniona.

niego w żaden sposób przyzwyczaić. Mówi: »To na nic... ja nie mogę i nie mogę...« A przecież!...
Porzycki słucha. Głos Żebrowskiego cieknie za nim cienką strugą, jak deszcz z rynny w smutną noc jesienną. Wieczorny górski mrok, przykry, wysnuwa się, jakby z wnętrza gór i pełza wśród krzaków i drzew. Coraz większe zbałwanienie głazów wystercza dokoła.
Las zrzedł znacznie, poszycia ani śladu. Sterczą same rude sosny, przez które przecieka chwilami światło gasnącego słońca. Plamami temi dąży Porzycki, wlokąc za sobą Żebrowskiego. Sam nie wie, dokąd idzie, tak jest zdenerwowany i zły.
— A gdzież ten staw? — pyta wreszcie Żebrowski.
— Jaki staw?
— No... Czarny.
Porzycki ramionami wzrusza.
— E!... gdzie z panem iść można do Czarnego Stawu.
— Dlaczego? przecież ja idę.
— No, idzie pan, idzie!...
I znów milkną, i znów wloką się w górę pomiędzy sosnami... Nogi im się osuwają na ślizkich igłach, tworzących dokoła podścielisko. Zdaleka dolatuje jakiś dziki wrzask, obija się o skały i milknie.
Przed nimi ogromna, prawie gładka ściana skalna z fioletowemi rozpadlinami. Z tych rozpadlin zwieszają się, jakby cudem zawieszone, olbrzymie płaty ciemno-zielonego mchu. Robi to wrażenie, jakby król Tatr, idąc w górę, darł o skały swą aksamitną szatę i strzępy zostawiał z magnacką niedbałością. We mchu słońce rozpala jakieś dziwne tęczowe iskierki. Zkąd one się tam biorą, tego zrozumieć nie można.
Chwila jest przedwieczorna i pewien niepokój, mimo ciszy, szeleści jakby dokoła. Nawet głazy zdają się dyszeć resztką siły dziennej. I Porzyckiego ogarnia ten niepokój, i on ma w sobie jeszcze dużo tej siły, która w nim usnąć nie chce i nie może.
Na razie siłę tę przetwarza we wzgardę i nienawiść.