Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/401

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ach!... jak w tej chwili rozumiem — myśli — jak teraz pojmuję, że ona chce uciec od niego. Zaledwie jeden dzień spętałem się z tym człowiekiem sam na sam, a ot! mam duszę i nerwy poszarpane na strzępy... A więc, w ten sposób, rozstaniemy się z nim, ona ocala się od takiego poszarpania swej duszy. Dzieje się rzecz dobra... i prawidłowa, a ja, będąc niejako przyczyną tego faktu, mogę być w gruncie spokojnym, a nawet, kto wie, może i dumnym z tego, co się stanie...
Przyśpiesza kroku.
Za nim Żebrowski utyka, lezie na czworakach, oddycha ciężko, ciernie rozdarły mu rękaw i poraniły ręce. Nie śmie pytać, dokąd idą, jakiś instynkt ostrzega go, że nić sympatyi, którą zawiązał tam, »na dole« między sobą a Porzyckim, tu, w tem otoczeniu gór, rwie się i słabnie z jego winy.
Z melancholią jakąś wpatruje się w nogi Porzyckiego, migające przed nim uporczywie wśród mchów i głazów, nogi pewne siebie, silne, wiedzące, czego chcą na świecie i dokąd zmierzają.
Z głazu na głaz stąpają bez wahania, zgrabne, imponujące...
Żebrowski nędzny, zmęczony, jak zahypnotyzowany, patrzy w tę parę nóg, odzianych w śliczne, wzorzyste, wełniane pończochy i myśli:
— Żebym ja tak mógł!... mój Boże!...
A właściciel tych hypnotyzujących nóg myśli o tym nędznym człowieku, wlokącym się za nim:
— Czemu ja ciebie brałem, karakanie jeden... zaplugawiłeś mi wspomnienie gór...
Bo Porzycki przestaje rozumieć, on tylko pogardza i w ten sposób wchodzi w błędne koło, w którem rozdyma się wielkość naszej własnej duszy kosztem innej, mizernej i drobnej, oddającej nam bez protestu swoje nędzne i ubogie piękno dla przystrojenia się niem gwoli zabłyśnięcia przed sobą samymi jeszcze wspanialszem światłem.
— Tak mi było dobrze w tych górach! — rozmyśla dalej Porzycki — takem strzegł zazdrośnie od jakiegoś